Ostatnio dwukrotnie spotkałem się z opinią, że wprowadzając dziecku jakiś system komunikacji alternatywnej trzeba się przygotować na długą i ciężką drogę pod górę. Nie należy liczyć na jakieś spektakularne szybkie efekty. Taka opinia jest dla mnie zaskoczeniem. Generalnie wspieranie drugiej osoby w umiejętnościach komunikowania się, powinno natychmiast przekładać się na efekty z których można się cieszyć na każdym spotkaniu z osobą, którą się wspiera w rozwoju komunikacji. Na chłopską logikę, nie może być bardziej gratyfikującego i praktycznie efektywnego, jak umożliwienie wypowiadania się osobie mającej w tym obszarze problem.
Gdzie jest więc pies pogrzebany?
Moim zdaniem w dwóch miejscach.
Pierwszym jest oszustwo jakie stosujemy my terapeuci – zależy nam na czymś innym niż deklarujemy. W deklaracjach chodzi nam o to, aby zgodnie z potrzebami konkretnej osoby, umożliwić jej komunikowanie się. W praktyce jednak, górę bierze nasza potrzeba wyćwiczenia dziecka w jakimś sposobie komunikowania. W teorii to osoba, którą wspieramy komunikacyjnie, sama powinna wybierać jakimi sposobami chce to robić. Nigdy nie powinien być to jeden narzucony sposób, zawsze bowiem komunikujemy się wieloma kanałami na wiele sposobów. W praktyce, bardzo często, my terapeuci decydujemy o sposobie w jaki chcemy nauczyć komunikowania się osobę, które wspieramy. To błąd. To nie my o tym powinniśmy decydować, ale ten, który z jakiegoś narzędzia do komunikowania się, będzie korzystać. Zazwyczaj sposób, który jest najwygodniejszy dla zainteresowanej osoby w jej sytuacji życiowej i z jej możliwościami, terapeutom wydaje się zbyt mało efektowny i tym samym nieakceptowalny.
Dodatkowo narzucamy osobom, które uczymy komunikowania się, treści które chcemy od nich w danej chwili usłyszeć. Nie mówię tylko o sytuacjach w których specjaliści próbują nauczyć dziecka znaków które nie są dla niego ważne, ale że istotnych znaków uczą w momentach, w których dziecko nie ma potrzeby ich używać. Takie ćwiczenie słów „na sucho” .
Prowadzi to do niechęci do takiego komunikowania się osób, które mamy w tym wspierać. Na filmach które oglądam na YouTube zazwyczaj terapeuci walczą z oporem osoby z którą pracują. Przykładowo nienaturalny zachwyt nad każdym „prawidłowo” zrealizowanym przez ucznia użyciem jakiegoś narzędzia do komunikacji, jest wyrazem walki z niechęcią dziecka do tego typu „rozmowy”. „Ćwiczenie rozmawiania” zamiast prowadzenia prawdziwych rozmów, staje się prawdziwe syzyfowym zajęciem. Ileż to razy słyszałem od specjalistów zdanie, że dzieci, nie wiadomo czemu, nie chcą korzystać z proponowanych im narzędzi do komunikacji.
Drugim, chyba poważniejszym problemem, jest nasza specjalistów niezdolność do słuchania drugiej osoby. Nawet jeżeli osoba z którą pracujemy rzeczywiście coś komunikuje, niewiele nas to obchodzi. Bardziej interesuje nas czy używa jakiegoś narzędzia, od tego co mówi. Jeżeli nas to mało wzrusza i dotyczy, co nam ma do powiedzenia człowiek z którym pracujemy, to samo narzędzie do komunikacji w które go wyposażamy, jest psu na budę.
Podsumowując, jeżeli będzie nas interesowało co drugi człowiek w konkretnym momencie chce nam przekazać i pozwolimy mu się prowadzić w poszukiwaniu właściwego dla niego narzędzia do komunikowania, to praca nad rozwijaniem komunikacji stanie się czystą przyjemnością. Każde spotkanie terapeutyczne będzie po prostu bardzo miłą, zaskakującą rozmową, a nie po raz setny powtarzanym ćwiczeniem.
Pytaniem, które zostawiam bez odpowiedzi jest,
dlaczego tak mało nas interesuje co ma do powiedzenia dziecko, lub osoba z niepełnosprawnością,
i dlaczego mamy taką wielką potrzebę decydowania o formie i treści komunikacji z osobą z którą pracujemy.