Co to znaczy być dyrektywnym lub niedyrektywnym nauczycielem? Jaki nauczyciel jest responsywny?
Często się mówi o metodach dyrektywnych i niedyrektywnych.
W pracy dyrektywnej opieramy się na zewnętrznej motywacji budowanej przez nauczyciela. Obojętnie czym będzie nagroda – pochwałą, lizakiem, szóstką w dzienniczku, uniknięciem kary – stanowić ona będzie źródło motywacji. W pracy niedyrektywnej jedyną nagrodą dla dziecka jest jego aktywność własna. Aby nie zniszczyć motywacji wewnętrznej, nauczyciel nie powinien stosować ocen ( w tym pochwał). Nagroda zewnętrzna (także pochwała) – jeśli w ogóle zadziała – zawsze niszczy motywację wewnętrzną. Gdyby nie niszczyła, byłaby bezużyteczna – nie dawałaby szansy nauczycielowi modyfikować zachowania ucznia w ten sposób, aby robił to co chce nauczyciel. Pochwała, rzadko kojarzy się nauczycielom z dyrektywnością, ale jest ona potężnym narzędziem kontroli nad dzieckiem. Wycofywana przeradza się w karę. Można powiedzieć, że nauczyciel pracujący dyrektywnie, kontroluje zachowanie ucznia za pomocą kar i nagród. (Jest to tzw. kontrola „po”)
Praca dyrektywna, oprócz manipulowania wzmocnieniami, kojarzona jest z wydawaniem poleceń i odpytywaniem dzieci.
Dodam jeszcze, że prawidłowo prowadzone nauczanie dyrektywne, powinno kończyć się zastąpieniem wzmocnień zewnętrznych wewnętrznymi – to znaczy dziecko powinno bez
obecności nagradzającego dorosłego samodzielnie, dla własnej satysfakcji i własnej inicjatywy np. ubierać buty (jeśli uczyliśmy ubierania butów) lub rozwiązywać równania z dwiema niewiadomymi (jeśli uczyliśmy rozwiązywania takich równań).
Nauczanie realizowane w sposób niedyrektywny opiera się od początku do końca na wzmocnieniach które dostarcza sobie sam uczeń. Brak zewnętrznych wzmocnień, oznacza, że nauczyciel nie informuje ucznia, co jest zrobione dobrze, a co źle. O pracy niedyrektywnej mówi się czasem, że jest to takie nauczanie, w którym uczeń nie może zrobić błędu, nie może ponieść porażki. Nikt zewnętrzny nie może być arbitrem, sędzią, który go ocenia. Dobre jest to co sam uczeń uzna za dobre. Ponieważ dziecko nie jest głupie, zawsze wybiera dla siebie to, co w danym momencie, jest dla niego najlepsze. Czemu miałoby wybierać coś gorszego, skoro może wybrać coś dla siebie lepszego?
W nauczaniu niedyrektywnym w ogóle nie stosuje się poleceń, ani ocen (w tym pochwał). Nie uzależnia się dziecka od aprobaty dorosłego.
W swojej istocie nauczanie niedyrektywne oparte jest na modelowaniu w odpowiedni sposób dziecku różnorodnych umiejętności. Modelować można układanie wieży z klocków lub sprzątania naczyń po obiedzie, a nawet rozwiązywania równań z matematyki.
Często, bardzo mylnie, nauczanie niedyrektywne określane jest jako tzw. „podążanie za dzieckiem”. To określenie rodzi błędne wyobrażenie, że tego typu praca jest zajęciem bardzo odtwórczym, patrząc od strony nauczyciela – jest jakąś formą małpowania ucznia. Jest to tylko część prawdy. Element „małpowania” jest tylko początkowym elementem pracy. Po to naśladujemy ucznia, aby nauczyć go naśladowania nas. Reagujemy na dziecko po to, aby w drugim kroku, to ono reagowało na nas. Krok pierwszy nazywam dostrojeniem, a drugi prowadzeniem. W kroku pierwszym nauczyciel przyłącza się do aktywności dziecka, po to aby w kroku drugim zamodelować dziecku umiejętność, której ono nie posiadło z przypuszczeniem, że dziecko być może przyłączy się do niego. Nauczyciel pracujący niedyrektywnie kontroluje zachowanie dziecka rodzajem i momentem wprowadzenia różnorodnych propozycji. Propozycją są materiały używane do zajęć (inaczej dziecko będzie się zachowywało, gdy przyniesiemy na zajęcia piłkę, a inaczej gdy książkę) i zachowanie nauczyciela, który stanowi dla dziecka wzorzec. Nauczyciel może być wzorcem absolutnie wszystkiego – lepienia z gliny, grania na instrumencie, rozwiązywania zadań matematycznych i grzeczności (co się przydaje w pracy nad eliminacją zachowań trudnych dzieci).
(Kontrola za pomocą propozycji to tzw. kontrola „przed”)
Jest różnica pomiędzy kierowaniem dyrektywnym (z wykorzystaniem kontroli „po”), a prowadzeniem niedyrektywnym (z wykorzystaniem kontroli „przed”).
Nauczyciel postępujący dyrektywnie wie jakie postępowanie dziecka jest prawidłowe, a jakie nie. W odpowiedni sposób zasygnalizuje uczniowi czy prawidłowo zrealizował zadanie czy też nie. Nauczyciel pracujący niedyrektywnie, nie zastanawia się, czy zachowanie ucznia jest, czy nie jest prawidłowe. Nie zastanawia się nad tym. Nie stawia się pozycji osoby, która wie lepiej od dziecka, co jest dobre/właściwe, a co nie. Propozycje, które nauczyciel modeluje, dziecko może przyjąć lub odrzucić. Jeżeli dziecko robi coś za nauczycielem – widać tego potrzebuje, jeśli nie – widać nie jest to dla dziecka w tym momencie dobre. Może trzeba zamodelować coś innego? Może trzeba będzie powtórzyć swoją propozycję za jakiś czas?
Nauczanie niedyrektywne jest możliwe dlatego, że uczenie się przez modelowanie jest samowzmacniające. Jeśli dziecko samo z siebie spróbuje kogoś „małpować” i mu się to uda, to już nie jest mu potrzebna „szóstka” ani „brawo”, aby chcieć dalej „małpowaną” czynność” wykonywać.
Nie chcę dalej nakreślać różnic obu podejść, ale warto chyba zauważyć, że pewnych umiejętności nie da się nauczyć w sposób dyrektywny – np.: umiejętności społecznych (Dyrektywnie postępujący nauczyciel jest antywzorem relacji międzyludzkich. Kto chciałby mieć za znajomych, kolegów, przyjaciół „nauczycieli”, którzy na okrągło by nas wychowywali, korygowali, oceniali, odpytywali itd.?), wyzwalania aktywności własnej dziecka, czy umiejętności posiadania własnego zdania.
Resztę umiejętności życiowych można próbować nauczać tak lub tak. To pewnie temat na długą dyskusję, jak lepiej nauczać w różnych sytuacjach.
Chciałbym zwrócić uwagę, na coś ważniejszego niż na analizę, które podejście jest lepsze. Moim zdaniem, to nie tyle metoda jest dyrektywna lub nie, ale nauczyciel.
Jaka to różnica?
Nauczanie dyrektywne związane jest z dominacją w relacji z uczniem, a niedyrektywne z równorzędnością tej relacji.
Moim zdaniem kategoryzacja na dyrektywność i niedyrektywność jest przydatna nie tyle do analizy skuteczności takiego, czy innego sposobu nauczania pojedynczych umiejętności, ale do oceny bardziej fundamentalnej kwestii, a mianowicie rodzaju i jakości więzi łączących ucznia z ludźmi (i tym samym ze światem w ogóle).
Wynika to z faktu, że wszyscy mamy dość sztywny wzorzec relacji z innymi. Mamy tendencję do dominacji lub nie. Zapewne każdy z nas złapał się na tym jak ustawia się rywalizacyjnie w stosunku do innych ludzi. Lubimy uważać się lepsi od innych na wiele sposobów. Nie lubimy gdy inni okazują się lepsi od nas. Lubimy gdy inni traktują nas jak równych sobie. To pewnie bardzo złożony problem, jak spostrzegamy innych. Jest to związane z naszymi doświadczeniami w relacjach z ludźmi, szczególnie z ludźmi nam najbliższymi.
Zastanawianie się nad tym jakim jestem w relacjach z uniami (w ogóle z ludźmi) wydaje mi się lepszym pomysłem, niż analizowanie w jaki sposób prowadzę zajęcia – dyrektywnie czy nie.
Jestem zwolennikiem tezy, że jakość więzi łączącej dziecko z nauczycielem dużo bardziej wpływa na skuteczność nauczania, niż wszystkie pozostałe czynniki w tym np. kary i nagrody. Wieź jest pasem transmisyjnym pozwalającym dziecku się zmieniać i rozwijać. To więź łącząca ucznia i nauczyciela umożliwia zmianę, dodam – także np. w terapii behawioralnej. Jeżeli ucznia i nauczyciela emocjonalnie nic nie będzie łączyło – nauczanie stanie się niemożliwe. Wieź to relacja umożliwiająca oddziaływanie ludzi na siebie. Można oczywiście się zastanawiać, czy to nie jest tak, że z każdym człowiekiem coś nas łączy. Na pewno jednak, z jednym więcej, z innym mniej. Stawiam tezę, że z dobrymi (skutecznymi) nauczycielami uczniów łączy więcej, niż z tymi słabymi (nieskutecznymi). Umiejętność budowania więzi, jest więc podstawową umiejętnością w jaką należałoby wyposażać nauczycieli. (Jak to można robić, to ciekawe zagadnienie, które tu pominę).
Analizując więź łączącą ucznia i nauczyciela, pojęcia dyrektywności i niedyrektywności mi osobiście wydają się przydatne. Dam dwa przykłady z życia.
Pierwszy – przedszkolne dziecko mające silne tendencje do pajacowania i przeszkadzania w zajęciach, niepozwalające od lat zmieniać sobie śmierdzącej pościeli w domu i przedszkolu, liżące namiętnie kapcie innych dzieci. Zaproponowana recepta: pani nauczycielka czyta dziecku bajkę w trakcie leżakowania, co jest pretekstem do rozmowy z dzieckiem polegającej na aktywnym słuchaniu, tego co dziecko ma do powiedzenia (moment na czytanie wybrany dlatego, że dziecko nie zasypia jak inne dzieci, a pani ma czas zająć się nim jeden na jeden). Efekt – miesiąc później wszystkie objawy znikają.
Drugi – przedszkolak przychodzi do domowej opiekunki po raz pierwszy, w domu nikt nie daje sobie z nim rady, rozbierając się rozrzuca ubrania na podłogę, opiekunka przez kilka godzin zdecydowanie domaga się, aby pozbierał ubrania „U mnie tak robił nie będziesz!”, szalejące dziecko, przytrzymuje fizycznie w ramionach. Efekt: Następnego dnia dziecko rozbiera się i wiesza ubrania na wieszaku, a następnie przytula się do opiekunki. Już nigdy nie rozwalał ubrań ani nie walczył z opiekunką.
Pierwszy przykład to efekt kontaktu z osobą niedyrektywną, a drugi z dyrektywną. Oba przykłady są oczywiście pozytywne. W obu przypadkach efekt byłby taki sam, gdyby zastąpić takie zajęcia na inne – niedyrektywne na niedyrektywne i dyrektywne na dyrektywne. Zamiast czytać dziecku książkę i rozmawiać z mim, można by prowadzić niedyrektywne zajęcia z gliną, a w drugim przypadku zamiast domagać się od dziecka pozbierania ubrań równie dobrze można by domagać się np. umycia rąk.
Wielokrotnie obserwowałem zjawisko dużo szybszego podporządkowywania się uczniów nauczycielom, którzy potrafili nawiązywać z nimi relację bez dominacji, niż nauczycielom mającym silne tendencje do dominacji. Dorosły, który potrafi – jak równy z równymi – pobiegać z dziećmi po łące, wejść z nimi pod stół czy chociażby poważnie porozmawiać – ma dużo większy autorytet od tego, który tego nie potrafi. Paradoksalnie osobom niedyrektywnym dyrektywność wychodzi lepiej. Próba całkowitego zdominowania dziecka musi prowadzić do zatrzymania jego rozwoju i utraty kontroli nad jego zachowaniem. Jeżeli uczeń robiłby absolutnie wszystko, czego oczekuje od niego nauczyciel, oznaczałoby to całkowite unicestwienie jego osobowości i indywidualności.
Dziecko w procesie socjalizacji potrzebuje doświadczenia równorzędnych relacji z dorosłymi jak i dominacji. Dominacja oznacza to, że dorośli mają obowiązek wyznaczyć granice tego co dopuszczalne. Nie jest dobrym dla dzieci, gdy to one rządzą domem zamiast rodziców, lub szkołą zamiast nauczycieli. Tak więc dyrektywność i niedyrektywność (dominacja lub brak dominacji w relacji) to pojęcia mogące dość dobrze opisywać problemy jakie występują w toku pracy edukacyjnej, terapeutycznej czy wychowawczej.
Dyrektywność i niedyrektywność mogą mieć różną jakość. Niedyrektywnym lub dyrektywnym można być na wiele sposobów, nie zawsze w sposób sensowny, a czasem szkodliwy. Można by mnożyć wiele przykładów niewłaściwej pracy dyrektywnej lub nie. Dość częstym przykładem niewłaściwej dyrektywności jest chwalenie dzieci „ z automatu” bez stosowania się do zasad prawidłowego wzmacniania, z którymi zapewne wszyscy nauczyciele się zapoznali na swoich pedagogicznych studiach. Negatywnym przykładem realizacji zajęć niedyrektywnych może być postawa nauczyciela próbującego uporczywie rozbawiać ucznia będącego z złym humorze.
W ostatnim czasie w literaturze pedagogicznej pojawiło się nowe (przynajmniej dla mnie) słowo – responsywność. Nauczyciel może być lub nie – responsywny.
Nauczyciel responsywny to taki, który widzi i słyszy swojego ucznia. To czy nauczyciel widzi i słyszy uczniów, można stwierdzić tylko patrząc na to, czy reaguje on na ich różnorodne zachowania.
Oczywiście, wszyscy nauczyciele są przekonani, że widzą i słyszą swoich uczniów. Brak responsywności oznacza, że nauczyciel dostrzega jedynie reakcje uczniów na swoje inicjatywy (lub brak reakcji). Jeżeli powie: „Dzieci usiądźcie w kółku proszę…” – to oczywiście dostrzega, że dzieci usiadły w kółku. Wiemy to z jego reakcji słownej np. takiej: „Dziękuję wam bardzo!”. Taki nieresponsywny nauczyciel dostrzeże też, że jakieś dziecko nie siedzi w kole. Dostrzeżemy to po jego reakcji: „Tomku nie biegaj! Usiądź razem ze wszystkimi!”. Nic innego jednak nie widzi.
Nauczyciel responsywny dodatkowo dostrzega (reaguje) na wiele samodzielnych inicjatyw dzieci –
odpowie uśmiechem na uśmiech dziecka, widząc dwie uczennice, które siadając w kółku oglądają swoje skarpetki – pokaże im swoje, widząc, że dziecko ma problem ze znalezieniem swojego miejsca w kręgu, coś mu zaproponuje itd… Chodzi o to, że reaguje na inicjatywy dzieci. Nauczyciele nieresponsywni, są tak skupieni na tym co robią, że niekiedy przez całe zajęcia ani razu nie zareagują na jakiekolwiek zachowania dzieci. Ignorują nawet wprost zadawane im przez dzieci pytania. Skupiają się tylko na tym, czy uczniowie reagują (czy nie) na ich inicjatywy. Nauczyciel responsywny nieustannie reaguje na wiele różnorodnych inicjatyw dzieci – odpowiada gestem, mimiką, słowem, komentarzem. Często inicjatywy dzieci stanowią dla niego punkt wyjścia co do dalszego kierunku zajęć.
Jak się ma responsywność do dyrektywności i niedyrektywności? Nauczyciel responsywny może być zarówno dyrektywny lub nie. Można nawet powiedzieć, że w jego postępowaniu zaciera się wyraźna różnica pomiędzy dyrektywnością i niedyrektywnością.
W moim myśleniu, responsywność bardzo mocno wiąże się z niedyrekywnością. Prawidłowa praca niedyrektywna opiera się na reagowaniu na wiele sposobów na inicjatywy uczniów. Przyjmowanie tych inicjatyw np. poprzez odzwierciedlanie ich w zachowaniu, nazywanie czynności jakie wykonuje dziecko, odpowiadanie słowami dźwiękonaśladowczymi, komentowanie itp. – to podstawowe strategie dostrajania się do dziecka, bez których praca niedyrektywna traci swój sens. Responsywności, jak sądzę, można najszybciej się nauczyć prowadząc zajęcia niedyrektywne.
Można jednak zaobserwować niekiedy pracę nauczycieli, którzy formalnie rzecz biorąc są niedyrektywni (nie dominują dzieci), jednak ich niedyrektywną aktywność na zajęciach jest wykonywana jakby obok dzieci, bez związku z ich zachowaniem. Nauczyciel coś tam mówi miłym głosem i np. wykonuje jakąś formę stymulacji i w tym co robi jest kompletnie od ucznia odcięty. Więc to nie jest takie oczywiste, że każda niedyrektywność jest powiązana z responsywnością.
Moje wyobrażania co do pracy dyrektywnej wiążą się z terapią behawioralną. Dzisiaj, jak sobie o tym myślę, to behawioryści wydają mi się mocno nieresponsywni. Ale miałem okazję przyglądać się również pracy dyrektywnej (edukacyjnej) prowadzonej przez nauczycieli responsywnych. Wygląda to tak, że nauczyciel oprócz tego, że pilnuje celu zajęć – wydaje polecenia, podpowiada, ocenia, czasem odpytuje, to w pozostałym obszarze zajęć dostraja się do dzieci, reaguje na ich inicjatywy itp. Stosuje więc kontrolę „po” i kontrole „przed” na jednych zajęciach! Jeżeli uczy dzieci dodawania, to w tym zakresie wydaje polecenia i ocenia dzieci. Nie przeszkadza mu to jednak na tych samych zajęciach znajdywać przestrzeń do zajmowania się zupełnie innymi problemami niż dodawanie. Podczas nauki dodawania, można przecież równolegle robić inne rzeczy. To mit, że dzieci uczą się najszybciej jak siedzą cicho unieruchomione, skoncentrowane na zadaniu. Dużo łatwiej jest im przyswoić materiał kiedy mogą w trakcie pracy swobodnie porozmawiać z kolegami i nauczycielem. Wcale nie musi to prowadzić do sytuacji, w której „dodawanie” przestaje być tematem zajęć. To oznaczałoby chaos. Nauczyciel responsywny trzyma się kursu i realizuje program, bez sztywności i powagi, jakie często towarzyszą typowym lekcjom. Wszyscy chcieliby mieć takiego nauczyciela jak John Keating – bohatera filmu „Stowarzyszenie umarłych poetów” – to przykład (może nieco przerysowany) nauczyciela responsywnego. Responsywny nauczyciel burzy sztywny porządek rzeczy, bo dopuszcza uczniów do korygowania kierunku zajęć i dopuszcza ich do wpływania na swoje własne postępowanie.
Czy responsywność całkowicie zamazuje podział na dyrektywność i niedyrektywność?
Całe moje zawodowe życie zastanawiam się nad zdaniem Hanny Olechnowicz, że zajęcia dyrektywne i niedyrektywne powinny się odbywać w innym czasie, innym miejscu i z inna osobą. Skąd takie przekonanie prof. Olechnowicz? Przecież na przykład rodzice o postawach pozytywnych potrafią rozmawiać i bawić się ze swoimi dziećmi jak równy z równym i jednocześnie potrafią swoim dzieciom postawić różne wymagania. Dlaczego to rozdzielać?
Dziś mam na ten temat taką hipotezę, że Hannie Olechnowicz, wydawało się, że nauczyciele z bardzo silnym wzorcem bycia dyrektywnym, nie będą wstanie wiarygodnie dla dzieci przeprowadzić zajęć niedyrektywnych. Będą trochę jak ten „diabeł w ornat przebrany, co to ogonem na mszę dzwoni”. Dzieci będą spostrzegać nauczycieli jako dominujących nawet wówczas, gdy będą oni prowadzić zajęcia niedyrektywnie. Innym zagadnieniem o którym penie myślała Hanna Olechnowicz była pewnie wątpliwość, czy ktoś, kto ma silny wzorzec bycia belfrem (czyli silnie dominuje) potrafi się zmienić i nim nie być.
Nauczyciel responsywny łączy jedno z drugim – w tym samym czasie, w tym samym miejscu i z tą samą osobą, można prowadzić łącznie zajęcia dyrektywne i niedyrektywne. Nie oznacza to jednak, że całkowicie obie rzeczywistości się rozmywają. Nauczyciel musi być świadomy czego wymaga w trakcie tych zajęć, co wzmacnia, a co nie podlega tej logice. W swojej głowie nadal musi jakoś rozdzielać i rozróżniać dyrektywność i niedyrektywność. Bez tego zamiast świetnych zajęć na lekcji zapanuje chaos.
Na koniec moja uwaga do behawiorystów. Mam taką intuicję, że responsywność może być świetnym pomysłem na uczynienie procedur generalizacji bardziej skutecznymi. ?