Od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy barierą w rozwoju pedagogiki nie jest sposób jej opisywania i nauczania. W zasadzie specjaliści w toku swojego rozwoju zawodowego uczą się rożnych METOD. Słowo „metoda” jest niesamowitym fetyszem. Na internetowych stronach wielu placówek znajdziemy informację jakim metodom poddawane są przebywające tam osoby. Rodzice szukają dla swoich dzieci jak najlepszych metod. Popularyzatorzy różnych metod spierają się, która z metod jest lepsza.
Moje osobiste przekonania są takie, że podstawowy mechanizm zmiany związany jest z więzią pomiędzy dzieckiem a specjalistą. To więź jest pasem transmisyjnym zmiany, a nie ta czy inna metoda. To drugi człowiek umożliwia nam zmianę, a nie ten czy inny pomysł na terapię czy pracę z uczniem.
Dlatego może lepiej by było pisać na stronach internetowych placówek, że pracują tu serdeczni, emocjonalnie ciepli, wrażliwi na dzieci itd. specjaliści?
No może to oczywiste, że tacy są specjaliści? Na studiach ich nauczyli tego? Jak się tego uczy? Z książki? W specjalistycznej książce można napisać, że specjalista, obojętnie jaką metodą pracuje powinien być emocjonalnie ciepły i wrażliwy na dziecko. Nawet egzamin z tej wiedzy można zdać celująco, ale czy to sprawi, że specjalista taki będzie? Co najwyżej nauczy się o tym przekonywająco mówić – jak to jest ważne być ciepłym i wrażliwym.
Oczywiście, ważne jest aby nauczyć specjalistów nawiązywania więzi z osobami z którymi pracują. To absolutnie kluczowe moim zdaniem zagadnienie – jak nauczać zawodów związanych z pomaganiem innym ludziom, ale nie o tym chciałem tu napisać.
A więc nie tyle metoda jest najważniejsza, ale nauczyciel-terapeuta. Nie jest on zaprogramowanym robotem, który potrafi precyzyjnie zrealizować jakąś metodę. Czy zaobserwowaliście zjawisko, że niektórzy nauczyciele, choć potrafią niezwykle wzorcowo przeprowadzić zajęcia, bardziej zaburzają uczniów w rozwoju niż je wspierają? Jest osobą. Czy to jakoś wpływa na rozumienie pedagogiki? Moim zdaniem tak.
Mówimy na przykład, że metody można podzielić na dyrektywne i niedyrektywne. To chyba błąd. Tak możemy podzielić nauczycieli. Jedni są dyrektywni, a inni nie. Dziecko-uczeń nie widzi metody – widzi nauczyciela.
Rodziców często charakteryzujemy za pomocą typologii postaw rodzicielskich. W najczęściej używanej typologii M. Ziemskiej mamy podział na pozytywne i negatywne postawy rodzicielskie.
Po zachowaniu dziecka, można powiedzieć jakich ma rodziców. Mi się to udaje z dość dużą precyzją, przy oglądaniu filmów z zajęć prowadzonych przez nauczycieli. Nie muszę robić wywiadu na temat rodziców, żeby zrozumieć jak wychowywane jest dziecko w domu. Nie odgadnę, jakimi metodami pracują lub pracowali rodzice ze swoim dzieckiem, ale odgadnę, jaką charakteryzują się postawą. To na ich dziecku wyraźnie się zaznacza.
Rodzice to dobra analogia. Jej rozwinięcie znalazłem w książce Elaine Weitzman i Janice Greenberg „Razem uczymy się mówić” (Gdańsk 2014), gdzie autorki nie opisują metod, ale nauczycieli: nauczyciel-kierownik, nauczyciel-zabawiacz, nauczyciel-poganiacz, nauczyciel-bierny obserwator, nauczyciel-wyręczyciel, nauczyciel-klakier, nauczyciel- responsywny partner.
To czy dziecko będzie mówić czy nie, (lub posługiwać się jakąś metodą alterantywną komunikacji) nie zależy od metody jaką się będzie posługiwał, ale od tego jakim jest człowiekiem w relacji z dzieckiem!
Czy to wszystko? Żadnych metod w książce nie proponują? Proponują coś co nazwane jest strategiami postępowania. Strategia, to ogólna wskazówka, pomysł.
Chciałbym zaznaczyć, że w literaturze fachowej niekiedy strategiami nazywa się rozpisane na detale instrukcje postępowania – jak dla komputera – „czekaj 5 sek i powtórz raz jeszcze”.
Autorki wyraźnie zaznaczają „Strategii tych nie używa się osobno, W trakcie interakcji będziesz stosować je jednocześnie w rożnych kombinacjach. Wyobraź sobie, że są jak potrawy w bufecie: wybierasz to, co ci odpowiada, i łączysz wedle uznania” (s.87)
Dla mnie to zdanie jest genialne i niezwykle odkrywcze, choć w wielu specjalistycznych uszach może ono zabrzmieć jak herezja.
To co jest najlepsze dla dziecka, w każdej indywidualnej sytuacji, z różnymi osobami – będzie czymś innym. To co może i powinien zrobić nauczyciel A, tego nie powinien z tym samym dzieckiem nauczyciel B – bo jest inną osobą. Każdemu może w danym momencie odpowiadać co innego!
Kieruje to rozważania o pedagogice na ciekawe tory – przyglądania się sobie i reagowania na siebie na równi z przyglądaniem się dziecku i reagowaniem na dziecko.
Więź to emocje. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej widzę, że są one najważniejszym elementem każdej terapii. Nie będę tego wątku tu rozwijał.
Skończę konkluzją: Nauczycieli trzeba nauczyć nie tyle gotowania wg przepisów (stosowania metod) ile tworzenia przepisów z produktów, które mają dostępne – jak w MasterChef’ie.
Wszyscy chyba rozumiemy, że nie powinno to prowadzić do bylejakości i wolnej amerykanki, ale podniesienie terapii i nauczania na poziom restauracyjny!